Czas trzydziestu pięciu lat od momentu ogłoszenia stanu wojennego, jest czasem mojej własnej, prywatnej i bardzo osobistej refleksji. Trzynasty dzień grudnia 1981 roku wrył się w moja pamięć jak kleszcz w najbardziej miękka część dupy. Synowie, cztero- i trzyletni, wyciągnęli mnie do kina na poranek . Śmieszna nazwa, bo akurat nie był to tradycyjny zestaw bajek, tylko czechosłowacka fabuła pt. „Gruba”. To, nawiasem mówiąc, można zakwalifikować jako dramat psychologiczny dla młodzieży 14 – 16-letniej, nie dla maluchów. Seans trwał długo, ponad dwie godziny. Do domu wracamy około godziny czternastej. A w domu płacz.
– Umarł ktoś? – pytam.
Żona nie jest w stanie wydobyć głosu.
Zachodzę w głowę, jaki straszny dramat, jaka straszna tragedia musiała rozegrać się na jej oczach.
Dopiero po kilkunastu minutach zdołała wydobyć z siebie słowo. „Wojna”.
– Gdzie, jaka? – pytam.
– Tu, u nas w kraju. Nie wiesz, co przeżyłam. Czy moje dzieci bezpieczne? – wyłkała.
– Bezpieczne i rozbawione, bowiem nic z filmu nie kojarzyły, ale dzielnie przedstawiały własne interpretacje. Zobacz jak sobie gadają – dodałem.
Kiedy już się uspokoiła, ponownie zadałem pytanie:
– O jakiej wojnie mówisz?
– No jak, nie widziałeś ogłoszenia?
– Gdzie? W kinie? Na poranku?
– No nie. W telewizji.
– W jakiej telewizji. Ja byłem w kinie.
– A tam w kronice nie pokazywali? Nie przerwali projekcji?
– Nie. Nic takiego nie miało miejsca.
Podeszła więc do wyłączonego telewizora (co już wzbudziło moją czujność, gdyż ten włączony był na okrągło), mówiąc:
– Nie było dzisiaj „Teleranka”.
– No zdarza się. TV w powijakach. Zima, mają problemy – powiedziałem.
– To nie problemy! To wojna! O trzeciej będzie kolejny komunikat, to posłuchasz.
Uśmiechnąłem się pod wąsem. Ot, jakaś chandra, zaraz wszystko będę wiedział.
I rzeczywiście. Telewizor włączyłem. Śnieg na ekranie, brak zapowiedzianej audycji.
– Może wiatr zruszył antenę? – zapytałem.
– Jaki wiatr?! Mróz, słońce, piękna pogoda, ale bez wiatru – odpowiedziała.
– Rzeczywiście – to co, ktoś zerwał kabel antenowy? – rzekłem.
– Popatrz. Zaczyna się – stwierdziła z sarkazmem.
Patrzę na ekran i w świetle jupiterów pojawia się nie lubiany przeze mnie Wojciech Jaruzelski. W galowym mundurze. Twarz skryta za ciemnymi okularami i jakaś dziwnie martwa. Żelazna maska, takie skojarzenie natychmiast zaświtało w głowie. To nie wróży niczego dobrego.
Z zadumy wyrywają mnie beznamiętnie i monotonne słowa:
„ Obywatelki i obywatele. Wielki jest ciężar odpowiedzialności jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii. Obowiązkiem moim jest wziąć tę odpowiedzialność. Chodzi o przyszłość Polski, o którą moje pokolenie walczyło na wszystkich frontach wojny, i której oddało najlepsze lata swojego życia. Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju”.
Tak, teraz poczułem uderzenie obuchem w łeb, jak prosiak, który na moich dziecinnych oczach był szlachtowany. Zrozumiałem, że moje dzieci są zagrożone. Psychoza napędzana propagandą, że wojska (wtedy jeszcze radzieckie) w każdym momencie mogą ogarnąć nasz kraj.
Co teraz? Wszystko zatrzymane, komunikacji nie działa. Moje miejsce pracy oddalone od miejsca zamieszkania, bagatela, trzydzieści kilometrów. Pracownicy nie muszą dotrzeć, ja, jako zastępca prezesa mam obowiązek. Jak to zrobić, skoro w kraju kompletny paraliż. Doszedłem do wniosku, że piechotą nie będę się fatygował. Poczekam, kiedy zacznie funkcjonować komunikacja. Ta po dwóch dniach zafunkcjonowała.
Ale te dwa dni wiele zmieniły w moim życiu. Nie dlatego, że nie mogłem skomunikować się z pracownikami. Dlatego, że szesnastego grudnia była pierwsza rocznica śmierci mojego ojca. Cichociemnego. Żołnierza AK. Wielokrotnie rannego w drodze do Berlina. Nie doszedł. Przed Sprewą został kolejny raz ranny i został na przedpolach. Przeżył. A później też przeżywał.
W 1957 roku przypłacił to wylewem krwi do mózgu. Pierwszym, ale nie ostatnim. Był człowiekiem, który w pewnym momencie zawierzył Gierkowi. Człowiek z Sosnowca. Ojciec też. Upadek Gierka spowodował jego załamanie. Nie podniósł się już z tego. Po kilku dniach odszedł.
Może i dobrze zrobił, bo po co spoglądać na Polskę, która nie była jego? Inną miał wizję wolnej Polski.
Nie doczekał.
Nie mam żalu, że umarł. Mam żal, że nie przekazał mi do końca wartości, które są najcenniejsze. Dlatego długo się budziłem. Dlatego długo byłem zakręconym.
Dzisiaj, kiedy nabrałem doświadczenia, kiedy na własny garb przyjąłem kije, kiedy próbują pozbawić mnie złudzeń, jestem jednym z tych, którzy widzą przed sobą drogę. Drogę, która prowadzi do jednego celu.
Trzydzieści pięć lat mija od tego czasu. A ja nie dopuszczam tego do swojej świadomości. Te lata nie minęły. A jednak. trwają we mnie, trwają w nas, którzy doświadczyli krzywd i usiłowań prostowania naszych kręgosłupów. Mimo wzlotów i upadków, mimo nacisków, mimo szantażu, czasem nawet zastraszeń, kręgosłupy okazały się odporne i oporne. Byle naciski nie są nam groźne.
Super podsumowane ,tez pamietam ten dzien dokladnie.
Ze wzruszeniem przeczytałam Jerzy Twój artykuł.Wróciły tamte chwile,strachu,niepewności,niezrozumienia tego co się stało.
Zawsze 13 grudnia nachodzi jakas refleksja.Dzisiaj przeczytalam Twoje wspomnienie i jakbym cofnela sie 35 lat wwstecz.Mimo ze nie mialam jeszcze dzieci ale ustalona date ślubu, strach,obawa i ciagle pytania co to bedzie.
Dziekuje Jurek za to straszne i piekne historyczne dla naszego pokolenia wspomnienie.Szacun