Anna Mazek: Polityczne święta bez polityki?

Anna Mazek: Polityczne święta bez polityki?

Dodane przez

No więc ustalone. Wielkanocne śniadanie u mojego Taty i jego Żony. W zasadzie nie mam nic przeciwko – Tato jest już wiekowy, 80 lat, a nasza nowa Babcia wielce nam przypadła do gustu.
Tylko gdzieś za niecierpliwym oczekiwaniem na rodzinne spotkanie krył się niepokój, co z tematami politycznymi, które Tato, odwieczny działacz społeczny i były solidarnościowiec, uwielbia poruszać.

No nic. Pożyjemy, zobaczymy – jak mawiali starożytni Rosjanie.

Rano odpaliłam bzykacza, zapakowałam pieczony schab, kawałek orzechowego ciasta i chłopaków. Przed nami prawie 40 km, a dla starego tico po górkach to nie lada wyzwanie.
Śniadanie – jak śniadanie, tyle, że wielkanocne. Życzenia szczęścia zdrowia i czego tylko… jajko z chrzanem, tłusty boczek z domowej wędzarni. Potem kilka pstrykniętych fotek, żeby był dowód, że wspólnie skonsumowaliśmy święta.

Gdzieś przy przeglądaniu, co wyszło z tego pstrykania (wiadomo, człowiek niecierpliwy jest i chce wiedzieć natychmiast) na 3,5 calowym wyświetlaczu mało ambitnego Canona wyskoczyło moje zdjęcie ze spotkania z Rzecznikiem Praw Obywatelskich.

I tu świąteczny nastrój, budowany pieczołowicie na chwiejnym rusztowaniu z białej kiełbasy, chrzanu  i doskonałej miodowej nalewki, rozleciał się jak pisanka rzucona o betonową ścianę.
,,Rozstrzelać tego człowieka!”.

Takiej zaciętości nie słyszałam już z ust Taty dawno,  bardzo dawno.
Zgłupiałam.
Bo czym sobie ten przyzwoity, ciepły i niewątpliwie mądry człowiek zasłużył?
Nieśmiało zapytałam: ,,Aaa… o co właściwie chodzi?”
No i odpowiedź : ,,Bo po co normalnemu człowiekowi ten Trybunał”.
I wszystko jasne.

RPO zaskarżył nowelizację ustawy o Trybunale. I jeszcze kilka ustaw autorstwa PiS. Tak więc RPO jest ręką podniesioną na prawowicie wybraną przez naród władzę.
Nie ciągnęłam dyskusji, stwierdziłam, że nie warto.
Jednak po powrocie do domu zaczęłam myśleć….
No właśnie, po co normalnemu człowiekowi ten Trybunał? Przecież przez tyle lat nikt o nim nie krzyczał i było ok.
No tak.

O swoim lewym kolanie też kiedyś nie myślałam (chyba, że grube trochę). Zaczęłam myśleć, gdy podczas zapinania nart spadłam na twarz, przy okazji nadrywając wiązadło poboczne i krzyżowe przednie, i rozwalając wszystkie możliwe łękotki tegoż kolana.

Nie myślałam też o piecu gazowym, aż skonał ze starości.
Ani o rdzy zżerającej stare samochody, dopóki nie rozsmakowała się w moim bzykaczu.
Tak to już jest. Nie myśli się o czymś, jeżeli to coś działa, tak jak powinno. W miarę sprawne działanie traktuje się jak oczywistą oczywistość, należną jak psu buda, posłowi dieta, a grzesznikowi  – rozgrzeszenie.

Dopiero, gdy coś padnie, popsuje się, rozleci, odmówi współdziałania, nasze myśli biegną wartko, niosąc przede wszystkim zdziwienie, że to coś w ogóle istniało, działało i było niezbędne, żeby normalnie żyć.

Trybunał Konstytucyjny tak naprawdę mnie nie obchodził. On po prostu był.
Jak moje lewe niebolące kolano. Jak piec grzejący wodę. I przednie drzwi tikacza, nie przepuszczające jeszcze zimą śniegu.
Działał.

Nigdy nie zastanawiałam się, po co mi Trybunał, bo nikt nie próbował w tak bezczelny sposób łamać Konstytucji. Nie było więc potrzeby jego obrony. No, może czasem trzeba było pogrozić palcem, znacząco chrząknąć czy zmarszczyć brwi, ale nigdy nie trzeba było bronić aż tak. I przede wszystkim nie ja musiałam to robić.
I nigdy nie musiałam słuchać z ust Taty, który w końcu uczył mnie, że, aby oczekiwać czegoś od innych, najpierw trzeba dać, że innego Polaka należy rozstrzelać…
Dziwne to były święta.

I nie dlatego, że pierwszy raz od kilku lat nie było w Niedzielę Wielkanocną śniegu.
Chyba dlatego, że widzę, że mój stary Tato, który ma coraz więcej problemów z chodzeniem, łyka coraz więcej tabletek,  a skóra na jego twarzy jest coraz bledsza i  podobna do pergaminu, ma coraz bardziej radykalne poglądy.

Dwa lata temu,  kiedy kotłowało się na Majdanie i zagrożenie wojną było całkiem realne, Tato ochoczo krzyknął, że chętnie poszedłby na wojnę, że nie zależy mu na życiu, że może zginąć…
Tato, ty sobie giń, skoro taka twoja wola. Jeżeli lubisz mocne wrażenia – skocz na bungee, oglądaj ciurkiem ,,Modę na sukces”, jedz nawet parówki za 5,29 zł za kilogram. Ale ja mam dwóch synów. Oni nie muszą ginąć.

Wiem, wiem, takie wymachiwanie szabelką starego człowieka.
Ale o ile radosne deklaracje są tylko (mam nadzieję) żartem, to pójście do wyborów i głosowanie na jedynie słuszną partię – już nie.

No nic.
Jest poniedziałek, 28 marca, prawie świt, bo 7.15. Drugi dzień Wielkanocy.
Czytam o akcji ,,BonŻur, Wolność” w Warszawie, czytam projekt statutu KOD, przeglądam dyskusje na podkarpackiej grupie FB. Jakoś się ten dzień spokojnie potoczy do samiuśkiego końca.
I mam nadzieję, że uda mi się już dzisiaj nie usłyszeć skierowanych do kogoś życzeń ,,wszystkiego nienawistnego”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.